MALARIA – WCIĄŻ GROŹNA


Na naszym blogu totalna nuda , a u nas w Afryce dzieje się aż za dużo. Przed 10-tym stycznia,  po noclegu z klimatyzacją rano obudziłem się z bolącym gardłem. Nic nadzwyczajnego. Ponieważ utrzymywała się wysoka temperatura, a w związku z zagrożeniem ebolą temperaturę mierzyli na każdej granicy, w niektórych ambasadach i nawet restauracjach postanowiliśmy zostać jeden dzień dłużej w Cotonou (Benin). O trzeciej nad ranem 10 stycznia  nie mieliśmy już wątpliwości co się dzieje. Wykonaliśmy test, który tylko nas upewnił, że to niestety malaria.

Najbardziej obrazowo opisał atak malarii mistrz  Ryszard Kapuściński, który sam tego doświadczył.

„Pierwszym sygnałem nadciągającego ataku malarii jest wewnętrzny

niepokój, który zaczynamy odczuwać nagle i bez wyraźnego powodu. Coś się z nami

stało, coś niedobrego. Jeżeli wierzymy w duchy – wiemy co: to wszedł w nas zły

duch, który rzucił na nas czary. Ten duch obezwładnił nas i przygwoździł. Toteż

wkrótce ogarnia nas otępienie, marazm, ociężałość. Wszystko nas drażni. Przede

wszystkim drażni światło, nienawidzimy światła. Drażnią nas inni – ich hałaśliwe

głosy, ich odrażający zapach, ich szorstki dotyk.

Ale nie mamy dużo czasu na te odrazy i wstręty. Bo szybko, a czasem nagle,

bez żadnych wyraźnych znaków ostrzegawczych, przychodzi atak. Jest to nagły,

gwałtowny atak zimna. Zimna podbiegunowego, arktycznego. Oto ktoś wziął nas,

nagich, rozpalonych w piekle Sahelu i Sahary, i rzucił wprost na lodowatą wyżynę

Grenlandii i Spitsbergenu, między śniegi, wichry i zamiecie. Co za wstrząs! Co za

szok! W sekundę robi się nam zimno, przeraźliwie, przeszywająco, upiornie zimno.

Zaczynamy dygotać, trząść się, szamotać. Od razu czujemy jednak, że nie jest to

dygot, jaki znamy z wcześniejszych doświadczeń, ot, kiedy zmarzliśmy z zimna na

mrozie, lecz, że są to miotające nami wibracje i konwulsje, które za chwilę rozerwą

nas na strzępy. I żeby jakoś ratować się, zaczynamy błagać o pomoc.

Co przynosi w takich chwilach największą ulgę? Właściwie jedyne, co może

nam doraźnie pomóc: że ktoś nas okryje. Ale nie tak, po prostu, okryje kocem, derką

lub kołdrą. Chodzi o to, żeby to okrycie przygniatało nas swoim ciężarem, żeby

zamykało nas w jakiejś ściskającej formie, żeby nas miażdżyło. Właśnie o takiej

sytuacji bycia miażdżonym marzymy w tej chwili. Tak chcielibyśmy, żeby przetoczył

się nad nami walec drogowy!

 Kiedyś miałem silny atak malarii na biednej wsi, gdzie nie było żadnych

ciepłych okryć. Chłopi położyli na mnie wieko jakiejś skrzyni i siedzieli na nim

cierpliwie, czekając aż minie moje najgorsze dygotanie. Najbardziej biedni są ci,

którzy maja atak malarii i nie ma czym ich okryć. Widzimy ich często przy drogach, w

buszu lub w lepiankach, jak leżą na ziemi półprzytomni, oblani potem, zamroczeni, a

ich ciałami targają rytmiczne fale owych malarycznych konwulsji. Ale nawet otuleni

tuzinem kocy, kurtek i płaszczy szczękamy zębami i jęczymy z bólu ponieważ

czujemy, że to zimno nie przychodzi z zewnątrz – na dworze jest

czterdziestostopniowy upał! – lecz, że mamy je wewnątrz, w sobie, że te Grenlandie i

Spitsbergeny są w nas, że wszystkie kry, tafle i góry lodowe płyną przez nas, przez

nasze żyły, mięśnie i kości. I może myśl ta napełniałaby nas lękiem, gdybyśmy byli w

stanie zdobyć się jeszcze na wysiłek odczuwania czegokolwiek. Ale myśl owa

przychodzi w chwili, kiedy po kilku godzinach szczyt ataku stopniowo mija i

zaczynamy bezwładnie zapadać w stan krańcowego wycieńczenia i bezsiły.

 Atak malarii jest nie tylko bólem, ale jak każdy ból – jest też przeżyciem

mistycznym. Wchodzimy w świat, o którym jeszcze przed chwilą nic nie wiedzieliśmy,

tymczasem on okazał się istnieć obok nas, aż w końcu zawładnął nami, staliśmy się

jego częścią; odnajdujemy w sobie jakieś lodowate zapadliska, przepaście i

otchłanie, których obecność napawa nas cierpieniem i strachem. Ale ta chwila odkryć

mija, duchy opuszczają nas, wynoszą się i znikają, a to, co zostaje na miejscu, pod

górą najdziwaczniejszych okryć, jest naprawdę godne pożałowania.

 Człowiek tuż po silnym ataku malarii jest ludzkim strzępem. Leży w kałuży

potu, nadal gorączkuje, nie może poruszyć ręką ani nogą. Wszystko go boli, ma

zawroty głowy i nudności. Jest wyczerpany, słaby, zwiotczały. Taki człowiek niesiony

przez kogoś na rękach sprawia wrażenie, jakby nie miał kości ani mięśni. I minie

wiele dni, zanim znowu stanie na nogi.”

 

Rano skoro świt Beatka pobiegła do szpitala zorganizowała dla mnie łóżko i zaraz mnie tam przewiozła. Przez 2 dni podawano mi kroplówki z chininą , później mnie wypisali przepisując 36  tabletek chininy do samodzielnego zażywania w hotelu. Niestety nie mogliśmy spokojnie dokończyć kuracji w hotelu w Cotonou, bo kończyła się nasza wiza w Beninie i musieliśmy opuścić Benin. Ze względu na długi okres jaki planujemy spędzić w Afryce w uzgodnieniu z panią doktor nie zażywaliśmy profilaktycznie malarone. Wg zaleceń pani doktor mieliśmy zażyć wstrząsową dawkę 4 sztuk w razie pojawienia się malarii. Wydawało się nam , że byliśmy bardzo ostrożni. Nie wychodziliśmy na zewnątrz po zachodzie słońca. Jeśli musieliśmy wyjść to bardzo dokładnie używaliśmy repelentów. Jak się okazuje zagrożenie malarią w Afryce jest bardzo duże i rocznie umiera na malarię 1 mln osób. Miejmy nadzieję, że nasza szybka reakcja i profesjonalna pomoc załatwiła sprawę tak jak trzeba. Ten incydent nieco zmienił nasze plany.  Postanowiliśmy podzielić nasz wyjazd przynajmniej na 3 części tak, abyśmy mogli cały czas zażywać leki osłonowe. 


Komentarze