Lądujemy w Christchurch i idziemy zrobić to, czego nie zrobiliśmy w Japonii, czyli przespać się w hotelu kapsułowym. Okazuje się , że to całkiem wygodne rozwiązanie. Samolot Rafała i Danusi ma lekkie opóźnienie. Dość sprawnie odbieramy kampera z wypożyczalni , robimy zakupy i ruszamy na podbój Wyspy Południowej. Pierwszym punktem na naszej turystycznej trasie jest miasteczko Oamaru. Oglądamy historyczną zabudowę, w tym budynki ratusza , banku, kościoła, teatru. Miasto wzbogaciło się na handlu wełną. W rezerwacie, do którego pojechaliśmy zobaczyć pingwiny żółtookie okazało się, że o tej porze dnia akurat pływają sobie w morzu. Najlepszym czasem do ich obserwacji jest albo wczesny ranek, albo dwie godziny przed zachodem słońca. Tak więc zamiast pingwinów, spacerując brzegiem morza, oglądamy lwy morskie. Tutaj po raz pierwszy i ostatni widzimy leżące na plaży muszle paua. Zbieramy kilka, aby zrobić im zdjęcie. Jeszcze nie wiemy, że to popularny suwenir sprzedawany w cenie od 14 do 25 dolarów za sztukę. Kolejny punkt programu to także plaża, ale z ogromnymi głazami (Moeraki ) w kształcie kul. Według maoryskiej legendy są to kosze z jedzeniem z przewróconej pirogi. Nie możemy pominąć wiktoriańskiego miasta Dunedin. Niegdyś ośrodek obsługujący tereny złotonośne, a dziś miasto uniwersyteckie. Na jego obrzeżach znajduje się Baldwin Street, uważana za najbardziej stromą ulicę na świecie. Piękną widokową drogą jedziemy zobaczyć kolonię pingwinów żółtookich . Tym razem mamy więcej szczęścia , bo wprawdzie z daleka, ale jednak obserwujemy dwa żółtookie pingwiny, w ich naturalnym środowisku. Miłym zakończeniem tego dnia jest spacer, w promieniach zachodzącego słońca, do latarni morskiej (z 1869r.) na Nugget Point.