PO 7000 KM WRESZCIE MAURETANIA


09.11.2014r. Ostatnie 50km przed granicą to pustynia usiana kopczykami małych pagórków.  Granicę marokańską (otwieraną o 9-tej) opuszczamy po 3 godzinach załatwiania formalności. Na granicy po raz pierwszy używamy drukarki do zdjęć. Drukujemy zdjęcia rodzeństwu, które jak się później okazuje mieszka w Chinguetti. Pas ziemi niczyjej , który kiedyś był zaminowany, dzisiaj przypomina jedno wielkie złomowisko zniszczonych samochodów. Są to samochody, które prawdopodobnie z powodu braku odpowiednich dokumentów lub wysokiego cła zostały porzucone w tej strefie. Zaraz za granicą Maroka swoją  pomoc w przekroczeniu granicy mauretańskiej zaoferował nam Ahmed za 10USD. Jego przewagą konkurencyjną była biegła znajomość rosyjskiego (miał żonę Ukrainkę). Wszystko odbyło się zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami. Formalności na granicy miały potrwać dwie godziny i rzeczywiście po godzinie i 50 minutach wjechaliśmy do Mauretanii. Celnicy są dobrze zorganizowani i prawdopodobnie wygląda to następująco:

Turysta, którym „opiekuje się” np. Ahmed płaci za formalności graniczne 20.000 UM (80USD) i jak na warunki afrykańskie szybko i komfortowo opuszcza granicę. Przekraczanie granicy bez opiekuna , możemy się jedynie domyślać , że jest tańsze, ale znacznie dłużej trwa. Marokańczyka , który wjechał na granicę przed nami spotkaliśmy wieczorem wracając z Noadhibou, na drodze wyjazdowej z granicy. Jedynym teatralnym akcentem przekraczania tej granicy był żołnierz pobierający od nas odciski palców, który przy tej czynności  nie odzywał się do nas w ogóle cały czas głośno, jednostajnie monotonnie śpiewał wersety Koranu. Instrukcji co po kolei mamy robić udzielał nam Ahmed. Z granicy pojechaliśmy prosto do Noadhibou, aby zobaczyć rzekomo największe na świecie cmentarzysko porzuconych statków. Wyobrażaliśmy je sobie tak, jak widziane kiedyś w Boliwii cmentarzysko pociągów lub cmentarzysko statków na Jeziorze Aralskim w Uzbekistanie. W rzeczywistości udało nam się zobaczyć zaledwie 6 niezbyt dużych wraków. Nie wiemy czy nie trafiliśmy na właściwe miejsce, czy tak jak mówił chłopak prowadzący kemping wszystkie duże wraki statków zostały pocięte i zabrane przez Chińczyków. Szukając wraków (z trudnościami językowymi) przejechaliśmy całe miasto wzdłuż i wszerz, objeżdżając całą zatokę. Jeżdżąc uliczkami „osiedlowymi” mogliśmy zobaczyć koloryt miasta, jego bogatszej i biedniejszej dzielnicy (choć dla nas wszystko wyglądało biednie). Jedynym weselszym akcentem w czasie zwiedzania była duża grupa kobiet odświętnie ubranych w bardzo kolorowe stroje , siedzących pod dwoma dużymi namiotami. 


Komentarze