Rzadko w czasie naszych podróży decydujemy się na ponowne odwiedzanie tych samych miejsc. Tym razem było zupełnie inaczej. Nie mogliśmy się już doczekać, kiedy znowu zobaczymy ten piękny zakątek Boliwii. Kilka lat temu odwiedzając Peru, Chile i Boliwię jechaliśmy tędy wynajętym samochodem terenowym. Teraz sami , bez pośpiechu, przypominamy sobie miejsca wówczas odwiedzone i delektujemy się kolejnymi zapierającymi dech w piersiach krajobrazami. Pierwszą noc spędzamy na Salarze de Uyuni (największa „solniczka” świata – pow. 10 582 km2 ), na brzegu „rozlewiska”, które uniemożliwia turystom dotarcie do wyspy kaktusów, którą na szczęście widzieliśmy poprzednim razem. Wieczorem zrywa się potężna burza, przez całą noc bardzo mocno pada i rano okazuje się, że nie śpimy już na brzegu , ale wewnątrz „rozlewiska”. Kolejny dzień to przejazd do Laguny Canapa. Większa część trasy odbywa się przyjemnymi drogami gruntowymi. Jednak końcówka okazuje się prawdziwym offroadem. Nagrodą za ten trud jest nocleg na brzegu pięknej laguny wyłącznie w towarzystwie flamingów. Cały następny dzień poświęciliśmy na przejazd do Laguny Colorada. Rozległy płaskowyż ( Altiplano) na wysokości pomiędzy 4000 a 5000 m.n.p.m. usiany jest „milionem” dróg. Jak tylko pojawiają się nierówności na jednej, natychmiast kolejny kierowca wytycza nową trasę. Ponieważ mamy czas, to z przyjemnością bawimy się w szukanie tej właściwej. Po drodze nie brak atrakcji pogodowych. W miejscu , gdzie wszyscy turyści wykonują pamiątkowe zdjęcia , przy skalnym drzewie (Arbol de Piedra) zrywa się burza gradowa i mamy okazję obserwować jak Japończycy wyskakują z samochodów, podbiegają do drzewa , pamiątkowa fota i błyskawiczny powrót. Wszystko nie trwa dłużej niż kilka sekund. My bardzo się cieszymy, że tym razem nie musimy się nigdzie spieszyć. Okazuje się, że będąc poprzednim razem nad Laguną Colorada nie widzieliśmy jej najładniejszej części. Dlatego tym razem nadrabiamy zaległości i noc spędzamy na punkcie widokowym. Poranek budzi nas pięknymi widokami i rześką temperaturą (minusową). Kolejny dzień to najwyżej położona trasa naszego przejazdu. Na wysokości 4900 m.n.p.m, na rozległym polu gejzerów jemy drugie śniadanie. Stąd już tylko 22 km do kolejnej laguny. Atrakcją Laguny Chalviri jest ciepłe źródło, nad którym zatrzymujemy się na kolejną noc. Trudno jest opisać kąpiel w ciepłych źródłach przy pełni księżyca i wygwieżdżonym niebie półkuli południowej, ale to prawdziwa przyjemność dla każdego turysty. Następnego dnia bez trudu moglibyśmy przekroczyć już granicę z Chile, ale postanawiamy zatrzymać się na nocleg nad chyba najpiękniejszą Laguną Verde u stóp wulkanu Licancabur (5920 m.n.p.m.). Kolejnym powodem noclegu po boliwijskiej stronie jest konieczność zjedzenia wszystkich naszych zapasów. Do Chile nie wolno bowiem wwozić warzyw, owoców, nabiału i oczywiście mięsa. Ponieważ granicę z Chile będziemy przekraczać na tej wycieczce już po raz piąty, dlatego ich procedury i zwyczaje graniczne dobrze znamy. Nasze dotychczasowe straty to pół cebuli i 6 jajek. Ostatnim razem, kiedy wszystkie zapasy, według nas, dobrze schowaliśmy pies tak latał koło samochodu, jakby zwariował (nie mieliśmy żadnego mięsa , tylko trochę warzyw i owoców). Czuliśmy się jak prawdziwi przemytnicy i stwierdziliśmy, że już więcej w tym ich pajacowaniu uczestniczyć nie będziemy i wszystko zjemy przed granicą do ostatniej marchewki i jabłka. Pomógł nam w tym Miro – rowerzysta z Czech , którego spotkaliśmy na wysokości 4500 m.n.p.m., na początku 200- stu metrowego podjazdu. Z radości, że to nie my musimy pedałować pod górę daliśmy mu małą paczkę żywnościową.