Punktualnie o 8.30 przyjechał po nas Raul (nasz agent), aby dotrzeć do składu celnego przed 9-tą. To, że my byliśmy punktualni nie załatwia sprawy, ponieważ Daniel, odprawiający nasz kontener celnik przyszedł do pracy dopiero o10.30. To takie argentyńskie dziesięć minut, bo w rozmowie telefonicznej poinformował nas , że spóźni się właśnie dziesięć minut. Po raz kolejny byliśmy przekonani, że już nic nie stoi na przeszkodzie, abyśmy mogli odebrać samochody, a jednak…. Gdy już odszukaliśmy nasz kontener stojący na samej górze, okazało się, że maszyna , która może go zdjąć jest zepsuta. Jej potężne części zajmowały duży kawałek placu, na którym stała. Kierownik placu powiedział, że zostanie naprawiona za pół godziny , a mechanicy, że za dwie. Oczywiście bardziej wierzyliśmy mechanikom. Ale tym razem pozytywne zaskoczenie. Po niespełna pół godzinie zobaczyliśmy jak nasz kontener zjeżdża z 3 –go piętra na plac. Od tego momentu już tylko chwile dzieliły nas , żeby po blisko 3 miesiącach znów zobaczyć nasz samochód. Szybkie podłączenie akumulatorów i najpierw Krzysiek, później ja wyjeżdżamy na plac. Mimo, że samochody stały w szczelnym kontenerze, to jednak okazało się, że wymagają gruntownych porządków. Gdy i my, i dokumenty, i samochody były gotowe do wyjazdu przyszła pora lunchu. Po dziesięciu dniach oczekiwania o 15-tej zadowoleni opuszczamy skład celny. Przed nami prawie 4000 km drogi do Ushuaia. Wreszcie pierwszy nocleg na łonie natury, wśród eukaliptusowych drzew, a przy śniadaniu towarzyszą nam m.in. papugi.