Właśnie te trzy granice spowodowały , że z odwiedzeniem tego obiektu mieliśmy sporo kłopotów. Początkowo wszystko jak zwykle szło bardzo dobrze. Jednak na pierwszym punkcie kontrolnym gruntowej drogi dojazdowej pojawiły się niezrozumiałe dla nas problemy. Poinformowano nas, że musimy czekać na przyjazd szefa miejscowej żandarmerii. Minęło pół godziny i decyzję zmieniono, to my jedziemy z jednym z żandarmów do szefa. Objaśniliśmy wszystko, skąd, dokąd, po co, gdzie i dlaczego i bez żadnych wyjaśnień ze strony żandarmów, jedynie z informacją, że rezerwat jest zamknięty dla turystów (zagrożenie ebolą i zamknięte granice z Liberią i Gwineą) skierowano nas do jeszcze jakiegoś innego urzędu. Jak się okazało byli to urzędnicy RN Nimba, którzy zaproponowali nam opiekę przewodnika w drodze do miejscowości Yale u podnóża góry. Popełnili jednak w tej transakcji biznesowej błąd , bo pokazali nam książkę z dokładną mapą tego terenu. Wynikało z niej, że ta miejscowość leży u podnóża góry, ale nie na terenie rezerwatu. W momencie, kiedy zaczęli dodatkowo , oprócz zapłaty za przewodnika, dopominać się jeszcze o zapłatę za bilety wstępu do rezerwatu dla nas i przewodnika, który jest pracownikiem parku, podziękowaliśmy im za pomoc. Stwierdziliśmy , że do wioski Yale możemy pojechać sami i tak też zrobiliśmy. Wędrówki po urzędach zajęły nam sporo czasu i słońce zaczęło już zachodzić. Na kolejnym posterunku zapytaliśmy czy możemy przy nich zaparkować nasz samochód i spać. Niestety tak jak wszyscy tutaj powołali się na konieczność ustalenia tego z patronem i skierowali nas do wioski. W wiosce wybraliśmy miejsce do spania najgorsze w czasie naszej dotychczasowej podróży. Oceniliśmy, że okolice meczetu i najlepiej prezentującego się budynku to dobre miejsce. Okazało się, że zaparkowaliśmy między dwoma knajpami pełnymi podpitych bywalców. W jednej imprezowali starsi , a w drugiej młodzież. Wyglądało na to, że tej nocy nie będziemy spać w ogóle . Jak skończyły się imprezy w knajpach przyplątała się koza, która darła się jakby ją mieli żywcem ugotować. Po krótkiej drzemce, jak często tutaj obudziły nas koguty. W drogę do Yale wyruszyliśmy wyjątkowo wcześnie już o 7-ej. Po mniej więcej godzinie jazdy dotarliśmy, tym razem do wojskowego punktu kontroli, który okazał się dla nas nie do przejechania. W grupie miejscowych , którzy od razu się zbiegli znalazł się chłopak mówiący po angielsku. Wyjaśnił nam całą sytuację. Jest to posterunek wojskowy przez który nie możemy przejechać ze względu na zagrożenie ebolą, ale do Yale jest stąd 6-7 km i górę Nimba widać lepiej niż z samego Yale. Ze względu na wilgotność i wczesną porę musimy poczekać godzinę lub dwie, żebyśmy mogli cokolwiek zobaczyć. Beatka wpadła na wspaniały pomysł, że możemy ten czas wykorzystać na zrobienie dzieciom zdjęć. Do zdjęcia ustawiła się dosłownie cała wioska. Zrobiło się tak duże poruszenie w wiosce, że po chwili wpadł zdenerwowany imam, który krzyczał na nich, że nie wolno im sobie robić zdjęć. Jednak chęć znalezienia się na fotografii była silniejsza i nikt imama nie słuchał, co go jeszcze bardziej rozwścieczyło. Po pewnym czasie pojawił się kolejny przeciwnik wioskowych zdjęć krzycząc, że wszyscy już dawno powinni być z maczetami na plantacji, a oni sobie robią foty zamiast brać się do roboty. Z chłopakiem mówiącym po angielsku ustaliliśmy , że zdjęcia będziemy robić tylko matkom z małymi dziećmi, które nie idą do pracy w pole. Sprawiało im to tyle przyjemności, że pozostali za nic mieli nasze ustalenia i dalej wszyscy chcieli robić sobie zdjęcia. Najlepszy okazał się urzędujący szef wioski, który przyszedł na samym końcu powitał nas w wiosce i poprosił o zdjęcie z Adamem na tle samochodu. Po dobrej godzinie zwinęliśmy nasze atelier, ku rozpaczy kolejki klientów. Próbując dojrzeć w oddali górę Nimba widzieliśmy jedynie słaby zarys grani, ale oceniliśmy, że nie ma sensu dłużej czekać, bo widoczność wcale się nie poprawiała. Była cały czas mocno zamglona. W drodze powrotnej spotkaliśmy jeszcze poznanego wczoraj przewodnika parkowego, który za wszelką cenę chciał znaleźć sposób na wyciągnięcie od nas pieniędzy. Wydawało się, że się od nas nie odczepi. Mądry szef posterunku zakończył spór między turystami a rezerwatem w taki sposób, że wsadził nam do samochodu jednego żandarma, który pojechał z nami do rogatek miasta życząc nam szczęśliwej drogi do Abidjanu.
Przy tej okazji chcemy jeszcze raz podziękować Wszystkim , którzy dołożyli się do zakupu papieru fotograficznego.