PN DZANGA – SANGHA (UNESCO) – RZECZYWISTOŚĆ PRZEROSŁA MARZENIA (19-22.01.2023R.)


Już samo dotarcie do parku stanowi ekstremalną przygodę, a perspektywa zobaczenia goryli przyciąga jak magnes. Dość sceptycznie podchodziliśmy do zapewnień parku , że gwarantuje zobaczenie goryli. Mieliśmy na uwadze nasze wcześniejsze doświadczenia w poszukiwaniu szympansów (2015r. WKS) i fakt, że są to dzikie zwierzęta żyjące na ogromnym obszarze. Sprawa wyjaśniła się na miejscu. Od razu po przyjeździe do Bayanga kupiliśmy 3 wycieczki, jedną na tropienie goryli nizinnych, drugą na oglądanie słoni leśnych i trzecią – dzień aktywności z Pigmejami. Dla ponad 90% turystów są to lekkie, łatwe i przyjemne wycieczki. Początkowo nic nie wskazywało, że w naszym przypadku może być inaczej. Na briefingu przed wyjściem do dżungli zostaliśmy poinstruowani jak mamy się zachowywać , co robić , gdy goryle zechcą się do nas zbliżyć , a nawet nas dotknąć. Przede wszystkim nie panikować. Dopuszczalna odległość na jaką można zbliżyć się do goryli to 7 metrów. Grupa tropiąca goryle składa się maksymalnie z 3 osób + 3 przewodników. Tak było w naszym przypadku. Każda grupa może przebywać w sąsiedztwie goryli maksymalnie godzinę. Na briefingu przewodnik ustalił, że pierwszą grupę stanowi nasz trzyosobowy zespół, a Kasia z Konstantinem czekają. Z Campu Bai Hokou wyruszamy z dwoma przewodnikami (jednym z nich jest Pigmej). Po marszu trwającym około pół godziny spotykamy 3 pracowników parku, którzy idą z nami w kierunku goryli. W Dzanga -Sangha żyją 3 rodziny goryli. Dwie z nich poszły w długą, bo mają problemy rodzinne po stracie samców alfa. My oglądamy trzecią rodzinę, której przewodzi Makumba (42 letni samiec). W tym tkwi sekret 100 procentowej pewności zobaczenia goryli. Makumba to potężny, stary samiec, który ani myśli biegać po lesie, a tym bardziej skakać z drzewa na drzewo. Przekonujemy się o tym podglądając go przez 45 minut. Głównie siedzi, leży albo przewraca się leniwie z boku na bok zapadając w krótkie drzemki . Jeżeli już się ruszał to przeszedł kawałek, aby znaleźć wygodniejsze legowisko. Siedmioosobowa rodzinka Makumby mimo jego podeszłego wieku jest całkiem rozwojowa . Najmłodszy maluch urodził się 6 stycznia tego roku. Pozostałych członków rodziny widzimy na początku przez kilkanaście minut, po czym znikają wysoko w koronach drzew. Normalnie taka sielanka trwa przez godzinę , po której szczęśliwi turyści wracają do campu. Nam jednak nie było dane spokojnie i leniwie dokończyć tego seansu, bo na kilkanaście minut przed końcem akcja gwałtownie przyspieszyła. Ucieszyliśmy się, że znów widzimy dwa goryle, które zaczęły schodzić z wysokiego drzewa. W tym samym czasie jeden z przewodników zaczął dawać znaki jakby kogoś chciał zatrzymać i wtedy się zaczęło. W ułamku sekundy zobaczyliśmy Kasię z Konstantinem stojących tuż obok Makumby, który podnosi się i staje na dwóch łapach. Potem ze wszystkich stron słychać już było tylko przeraźliwy ryk i krzyki naszych przewodników run , run ,run ( biec, biec, biec). Krążące myśli nie dawały pomysłu na sensowne schronienie się. Byłem przekonany, że Kasia i Konstantin znudzeni czekaniem podeszli zbyt blisko Makumby, co go tak bardzo zdenerwowało. Po kilku minutach biegu za jednym z przewodników zatrzymaliśmy się na kilka sekund. Przewodnicy nadsłuchując nerwowo rozglądali się dookoła , a ja zdążyłem tylko podnieść z ziemi kij, bo wcześniej zauważyłem, że dwóch przewodników miało właśnie takie kijaszki. Natychmiast kazali nam biec dalej. Dopiero, gdy ryki ustały zatrzymaliśmy się i dowiedzieliśmy się co się właściwie wydarzyło. Kasia i Konstantin czekali spokojnie na swoją kolej, gdy ich przewodnicy polecili im ruszyć z miejsca. Po chwili , gdy Kasia i Konstantin dostrzegli już goryle kazali im się zatrzymać. Konstantin był zdziwiony, że pomimo tego, że goryle były tak blisko ich przewodnicy cały czas patrzyli w drugą stronę i podobnie jak w naszym przypadku akcja ruszyła z kopyta. W momencie jak usłyszeli ryk słoni, a dwa z nich zobaczyli na wyciągnięcie ręki zaczęli uciekać w przeciwną stronę i stanęli oko w oko  ze zdenerwowanym Makumbą. I tak wszyscy wystraszyli się wszystkich, słonie ludzi, ludzie goryli, a goryle słoni. My chcieliśmy, aby nas już wyprowadzili w bezpieczne miejsce do campu, ale okazało się , że zaginął jeden przewodnik Pigmej. W tej sytuacji przewodnicy zdecydowali, że jeden z nich zostaje z naszą piątką, pokazując nam, w którą stronę w razie czego mamy uciekać. Pozostali przewodnicy (3) ruszyli na poszukiwanie zaginionego. Po pewnym czasie szczęśliwie wrócili wszyscy, a my odetchnęliśmy z ulgą, choć odnaleziony przewodnik do końca dnia pozostał niespokojny. W drodze do campu prawie przez całą drogę przemawiał sam do siebie , a my rozumieliśmy tylko co piąty wyraz, bo było to „Makumba”. Dzięki temu zajściu okazało się, że Makumba potrafi nie tylko siedzieć i leżeć, ale w razie zagrożenia czmychnął na najwyższe drzewo i siedział na nim prawie godzinę zanim ochłonął i wrócił do zajęć , które lubił najbardziej, czyli błogiego lenistwa. Przewodnicy przez następne dwa dni opowiadali o tym zdarzeniu wszystkim , których spotkaliśmy po drodze. Jak się później dowiedzieliśmy coś takiego nie powinno się zdarzyć. Co do zasady, jeżeli goryle są w miejscu, gdzie można spotkać słonie, to przewodnicy nie prowadzą tam turystów. O wiele przyjemniej słucha się ryku słoni siedząc w drewnianych fotelach na platformie widokowej wysokiej na 8 metrów. W takich warunkach obserwowaliśmy grupę około 140 słoni, które przychodzą na tę polanę w konkretnym celu. Są tu liczne źródła soli mineralnych , które przyciągają słonie. Przy okazji taplają się w błotku, posypują piaskiem bawią się nie zapominając o ustalonej hierarchii. Zaobserwowaliśmy pewną lekcję edukacyjną jakiej udzielił najważniejszy, jak przypuszczamy, słoń. Najpierw pogonił on równie dużego osobnika , a później przechadzając się oczekiwał, że wszystkie słonie będą mu schodzić z drogi. I tak też się działo z jednym małym wyjątkiem. Malutki słonik był tak pochłonięty grzebaniem w dołku z solą, że za nic miał przemarsz słonia numer 1 . Ten niezadowolony z braku szacunku podszedł do malca i nie chcąc mu zrobić krzywdy cicho ryknął i klepnął go trąbą w tyłek tak, że mały wyleciał z dziury i chyba już zapamiętał na przyszłość jak należy się zachowywać. W czasie dwóch godzin tej sielanki w doskonałych warunkach mogliśmy obserwować nie tylko licznie obecne tu słonie, ale też antylopy bongo, wśród których przechadzały się białe czaple, bawoła leśnego, piękne żołny fruwające tuż przed platformą i taplające się kaczki. W drodze powrotnej znów musieliśmy przejść przez rzekę, w której lubią pić wodę słonie, ale raczej już nikt z nas nie miał ochoty na zbyt bliskie spotkanie ze słoniami . Zwłaszcza przewodnik Pigmej rozglądał się nerwowo , czy na naszej trasie nie pojawi się przypadkiem słoń . Sam tak przebierał nogami, że ledwo za nim nadążaliśmy. Teraz chłodno po raz kolejny przypominamy sobie, że zwierzęta są dzikie, a my nie jesteśmy w zoo tylko w dżungli i to one są u siebie, a my jesteśmy intruzami. Kolejny dzień na naszej wycieczce to dzień aktywności z Pigmejami plemienia Baka (żyją na terenie Konga , RŚA i Kamerunu). Mówi się o nich, że to ostatni ludzie lasu. Oczywiście wiemy , że to co nam pokazują to część ich życia, która odeszła już w przeszłość. Oni sami mają świadomość, że trochę dzięki turystom mogą kultywować stare zwyczaje. Spotykamy się z nimi kilkanaście kilometrów poza parkiem. Przed ruszeniem do lasu najpierw odśpiewują, tańcząc przy tym, rytualną pieśń nad położonymi na drodze sieciami, która jak rozumiemy ma zapewnić udane łowy. Kilkakrotnie rozkładają w lesie sieci prowadząc nagonkę. Raz wydawało nam się , że pojawiło się jakieś zwierzę. Byłoby to jednak bardzo dziwne, ponieważ oni cały czas dość głośno krzyczeli. Mieliśmy okazję po raz pierwszy w życiu napić się wody z liany (smaczna i zimna) oraz poznać kilka leczniczych roślin (np. na przeziębienie, ból zęba, bezpłodność, ukąszenie węża), a także roślinę przeciwko złym duchom przodków. Zanim odwiedziliśmy ich wioskę , w której aktualnie żyją pokazali nam budowę ich tradycyjnego domu. Na szczęście dla nas widzieliśmy takie już po drodze zbliżając się do Dzanga – Sangha. Po wybudowaniu domu, co zajęło im nie więcej niż 15 minut (czynność tę wykonują wyłącznie kobiety), pokazali nam (podobnie jak u nas) jak wygląda rytuał wyganiania diabła. Przed powrotem do Doli Lodge zatrzymaliśmy się w ich wiosce. Wpisaliśmy się do Księgi pamiątkowej, Konstantin wydrukował kilka wspólnych fotografii, a oni chętnie śpiewali i tańczyli. Największym zaangażowaniem wykazywała się ubrana w czerwoną bluzkę babcia. Z żalem opuszczamy Dzanga-Sangha, tym bardziej, że Kasia i Konstantin jeszcze zostają. Dopiero teraz mówią nam co powiedzieli im na pożegnanie spotkani pierwszego dnia Wagnerowcy. W czasie rozmowy z grupą Wagnerowców, kolejny który wyszedł z budynku powiedział do swoich, aby z nimi nie rozmawiali, bo to na pewno szpiedzy. Należy dodać, że Konstantin jest Białorusinem a Kasia Polką.


Komentarze